Home
Wspomnienia po latach Paweł Baranowski

Wspomnienia po latach Paweł Baranowski

MEMUARY z 3 LO (1967-1971)

PAWEŁ BE 

 

 

Początek był koszmarem. Wymagania okazały się wielokrotnie wyższe niż w poprzednich szkołach a do tego PT Wychowawczyni często powtarzała cyt.:”Nigdzie nie jest napisane, że uczeń IKS IGREK musi ukończyć Trzeci Zakład”. Posypały się oceny niedostateczne i wtedy powstało hasło „co zrobić aby wyrobić”. Nikt nie wiedział, kim jest ten tajemniczy IKS IGREK, który nie ukończy szkoły, ani „co zrobić”.

 

Na trud nauki nakładała się indoktrynacja, szczególnie intensywna w okolicach 1968 roku. Pamiętam, że uczeń Kocew uczestniczył w manifestacjach studenckich pod Pomnikiem Mickiewicza i później opowiadał, jak go milicjanci gonili z pałami. Ja byłem wtedy najdalej opodal poczty na Kościuszki i nikt mnie tam nie gonił, więc nie udało mi się zostać kombatantem tych czasów i nie miałem czym budzić podziwu kolegów i koleżanek.

 

W tymże czasie kazano nam się zbiorowo cieszyć w auli szkolnej, że Wojsko Układu Warszawskiego pomogło w sierpniu 1968 zagubionym mieszkańcom Czechosłowacji. Moje szczególne zdziwienie wywołało wówczas to, że tak wielką pomoc militarną wywołał jeden (!)  list zaniepokojonych robotników a przede wszystkim to, że ten list został wysłany nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo do kogo. Profesor Arent obiecał nam, że autorzy tego listu zostaną ujawnieni, jak już nastąpią spokojne, dobre czasy, ale do tej pory jeszcze się to chyba nie stalo. Do dobrego tonu należało wtedy krzyczeć na ulicy „DUBCZEK, DUBCZEK” i udawać, że „to nie ja krzyczałem”. Nie były jeszcze powszechne farby w sprayu. Mury nie były upstrzone jak obecnie, ale pojawiały się na nich napisy o treściach niemile widzianych przez władze i to wykonane zwykłą, białą kredą. O dziwo takie napisy bardzo trudno było usunąć.  Profesjonalni zamazywacze dokonywali cudów zamieniając kredowe litery na nieczytelne znaki. Wbrew oczekiwaniom władz nastroje antykomunistyczne nasilały się i zgodnie z trzecią zasadą dynamiki Newtona władze nasiliły wysiłki aby skierować myśl uczniowską na właściwe tory. Służyły temu ogólnoszkolne, przedlekcyjne  apele na pierwszym piętrze szkoły (mile widziane było, aby uczniowie zakładali na te apele czerwone krawaty), okolicznościowe akademie i lekcje historii oraz czegoś, co nazywało się  „Propedeutyka wiedzy o społeczeństwie” (ze szczególnym naciskiem na obcy wyraz  PROPEDEUTYKA, którego nikt nie rozumiał, ale który świadczył o niezwykłości przekazywanej wiedzy). Oczekiwano od nas abyśmy pasjonowali się  relacjami z kolejnych Plenów PZRP i dyskutowali na ten temat nie tylko na lekcjach, ale nawet w małych gronach podczas przerw. Sekretarzowi Podstawowej Organizacji Partyjnej nie udało się zaszczepić w nas fascynacji światłą myślą plenarną ani możliwością obserwacji wysiłków radzieckich towarzyszy dla umocnienia pokoju na świecie, a krytycyzm wobec słowa pisanego i umiejętność czytania między wierszami przydają się nawet w dzisiejszych czasach, niestety.

 

W celu łatwiejszej identyfikacji musieliśmy nosić tarcze szkolne na rękawie i sztuką było wykonać taką konstrukcję ze szpilek, aby przy wejściu do szkoły tarcza pozostawała na rękawie a później dała się natychmiast usunąć. Do żadnej szkoły w Polsce nie wchodziło się wtedy głównym wejściem a zwykle labiryntami przez boisko. Przy takim właśnie wejściu oczekiwała komisja nauczycieli, którzy szarpali tarczę i jeśli udało się ją zerwać nie wpuszczali ucznia do szkoły. Wtedy można było jeszcze ryzykować wejście przez płot za salą gimnastyczną ryzykując pogonienie miotłą przez Pana Bajera. Reżim w osobie wychowawczyni ścigał również osoby długowłose oraz spotykające się w przerwach a nawet zamiast lekcji w barze AGATKA na Rybakach (obok tego sklepu zoologicznego, gdzie na szafie mieszkała małpa).

 

Osobnym zjawiskiem był chór szkolny, do którego musieli należeć wszyscy uczniowie klasy muzycznej a wybór, czy klasa będzie muzyczna czy plastyczna odbył się w drodze głosowania i jak zwykle w takich sytuacjach połowa (w tym ja) była rozczarowana.  Chór prowadzony przez wspomnianego już Sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej specjalizował się w pieśniach ludowych i robotniczych. W pierwszym rzędzie chóru przeważnie śpiewały dziewczynki, w tylnych rzędach osoby, które nie tylko nie były uzdolnione i z trudem przypominały sobie tekst, ale ładnie i szeroko otwierały buzię. Niestety osoby te nie dorosły do swojej odpowiedzialnej politycznej bądź co bądź funkcji i sabotowały działalność chóru poprzez nieznaczne, aczkolwiek istotne zmiany fragmentów śpiewanych treści.

 

Na przykład w tekście pieśni „kiedym chodził do szkoły, uczyły mnie rektory”, słowo „rektory” bywało zamieniane na „osioły”. Przeszło to bez większych problemów, ale kiedy podczas akademii chór zamiast

„Nie chcę cię nie chcę cię nie chcę cię znać,

chodź do nie chodź do mnie rączkę mi dać,

Prawą mi daj, lewą mi daj

i już się na mnie nie gniewaj”

zaśpiewał:

„Nie chcę cię nie chcę cię nie chcę cię znać,

chodź do nie chodź do mnie rączkę mi dać,

Z przodu mi daj, z tyłu mi daj

i już się na mnie nie gniewaj”

Wybuchła awantura i nie pamiętam, co było później, bo nie mam późniejszych wspomnień z życia chóru szkolnego.

 

W pamięci utkwiła mi jeszcze historia Szkolnej Sekcji Strażackiej. W ramach przedmiotu „Przysposobienie Obronne” musiała powstać sekcja strażacka. Zgłosiliśmy się do niej z kolegą Kaczmarkiem i czekaliśmy na jakikolwiek pożar, żeby uratować szkołę i wsławić się bohaterstwem a tu nic. No to po kilku miesiącach nicnierobienia idziemy do Profesora Żulińskiego i pytamy, czy można byłoby cokolwiek robić.

„Przyjdźcie po południu to wyjmiemy jakiś wąż i sobie posikacie na podwórzu” – usłyszeliśmy odpowiedź. Niestety do tej pory nie udało się nam posikać, ale jestem pełen nadziei, że obecna Dyrekcja nam to kiedyś umożliwi.

 

Profesor Żuliński nigdy nie oddawał sprawdzianów, bo „roi się w nich od błędów ortograficznych, a ja nie mam czasu ich poprawiać”. Był byłym żołnierzem frontowym i niewiele było go w stanie wyprowadzić z równowagi. A jednak zdarzały się takie sytuacje. Kiedyś chodził na zajęcia z mapami topograficznymi. Wspaniałą rozrywką było dorysowywanie na tych mapach nowych miejscowości o niezwykle fantazyjnych nazwach, wywodzących się z krainy rozwiązłości.  Kiedy wybuchła awantura, najgorszym było nie to, że tak obrzydliwie potraktowano pomoc dydaktyczną, ale to, że „brały w tym udział dziewczynki”. Niedocenione do dziś pionierki nazewnictwa były twórczyniami nowych miejscowości, których nazwy później Profesor poprawiał na Chojewo, Pezdartowo i podobne.

 

W dniu Wojska Polskiego Profesor Żuliński przyszedł do szkoły w zielonym garniturze, bo miał zamiar iść na ważną uroczystość wojskową. Na lekcji kazał uczniowi Koczorowskiemu przynieść z piwnicy „starą i używaną gaśnicę pianową” i wykonywać to, co napisane na instrukcji. Uczeń zgodnie z poleceniem „odwrócił do góry dnem”, „wbił wbijak” i „skierował na źródło ognia”.

 

Problem w tym, że koledzy wiedząc, co będzie przedmiotem lekcji, podmienili gaśnicę w piwnicy na nową i nieużywaną a źródłem ognia okazał się profesor w zielonym garniturze. Profesor wyrwał gaśnicę z rąk ucznia i wrzucił ją do kosza na śmieci. Nad koszem powstała dwumetrowa góra piany a uczeń Koczorowski otrzymał trzy oceny niedostateczne – z przedmiotu, z dyscypliny i ze szkolenia pożarowego.

 

Angielskiego uczył przez pewien czas student ostatniego roku anglistyki. Bardzo był sympatyczny i lubił wieczorami chadzać do klubów studenckich. W tych klubach uczniowie odbijali profesorowi dziewczyny. Nie miał lekkiego życia. Nie miał lekkiego samochodu profesor Fliciński, bo kilka razy spotkał się z problemem – jak znieść z powrotem swojego „mikrusa” z pierwszego piętra.

 

Z opowiadań wiem, że kiedyś Profesor Pawłowski  prowadził lekcję stojąc przy kaloryferze i stukając kluczami w tenże kaloryfer. W połowie lekcji otwierają się drzwi i wchodzi uczeń z sąsiedniej klasy i mówi „Pani profesor prosiła, żeby pan powiedział temu idiocie, który puka w kaloryfer, żeby przestał”. Było to tym bardziej zaskakujące, że dotyczyło osoby cieszącej się dużym autorytetem i budzącej przerażenie. Profesor skomentował to zdarzenie krótkim „ach tak”.

 

Pamiętam jeszcze, jak na którymś szkolnym wyjeździe siedzieliśmy podczas obiadu w cztery osoby przy stoliku z Profesorem Nowakiem. Ni stąd ni zowąd Michaś zjadł Profesorowi z talerza ogórek, „bo mu się talerze pomyliły”. Niewiele było w stanie matematyka zaskoczyć ale to zaskoczyło. Michaś nie żartował. Naprawdę się pomylił.

 

Spróbujcie kiedyś podczas obiadu zjeść przez pomyłkę sąsiadowi ogórek z talerza. Nie jest to zadanie łatwe, ale uczniowie III Liceum nigdy nie cofali się przed najtrudniejszymi zadaniami, bo to była i jest szkoła szczególna.