Wspomnienia dziadka dla wnuków z młodości minionej w ławach III LO w Poznaniu
Adam Dąbrowski (maturzysta z 1971 r.)
Do III LO przybyłem w „przełomowym” roku 1967, po ukończeniu ósmej klasy w szkole podstawowej. Do tej pory w szkołach podstawowych edukowano tylko w siedmiu klasach a numeracja klas licealnych (oczywiście za pomocą cyfr rzymskich) była kontynuacją poprzedniej, czyli moi starsi koledzy w liceum chodzili do klas: ósmej, dziewiątej, dziesiątej i jedenastej. Teraz numerację zaczęto od początku, czyli od klasy pierwszej. Nie cieszyło mnie to. Na studia szło się zaś o rok później, czyli po dwunastu latach spędzonych w ławach szkolnych.
Drugim przełomem było to, że do III LO (do tej pory szkoły męskiej) po raz pierwszy trafiły dziewczyny. Uroczystość przywitania uczniów klas pierwszych poprowadził w auli Pan Dyrektor Wacław Zembrzuski. W pewnej chwili nakazał wstać z krzeseł i polecił ustawienie się w przedniej części auli w celu podzielenia nas na klasy według naszych preferencji. Dwie klasy Ia i Id miały być nadal męskie a tylko klasy Ib i Ic tworzono jako mieszane (czyli jak to się fachowo określało „koedukacyjne”). Ja, „człowiek postępowy”, byłem oczywiście za koedukacją, więc jak nigdy potem w życiu gwałtownie zerwałem się z krzesła, aby zdążyć ustawić się wśród amatorów klas Ib i Ic. Udało się – zostałem przydzielony do klasy Ib, choć nie było nadmiernego tłoku. Ze zdziwieniem skonstatowałem, że wielu kolegów wolało znaleźć się w męskim gronie. Spojrzałem więc badawczo i z niepokojem na dziewczyny z mojej nowej klasy i z ulgą poczułem, że wszystko jest w porządku.
Naszą wychowawczynią została Pani Profesor Barbara Drozdowska − fizyczka. Praktycznie każdą lekcję wychowawczą poświęcała na dodatkową lekcję fizyki, chociaż znajdywała też czas na podkreślanie, że naszą powinnością jest godne reprezentowanie i kultywowanie tradycji III-go Zakładu (jak nazywała nasza szkołę), w którym mamy zaszczyt przebywać. Czasem dodawała także, że wolałaby tłuc kamienie na drodze niż nas uczyć i wychowywać. Miała sporo (w naszych oczach) młodszego od nas syna Rafała i często dawała nam go za przykład i wzór wychowawczy. Pozostałe wzory dotyczyły już fizyki. Byliśmy dumni, że dotychczas używany tradycyjny układ jednostek: centymetr, gram, sekunda został właśnie w naszej edukacji zastąpiony nowoczesnym układem SI, co zmieniało postać wielu wzorów. Byliśmy też dumni z naszej Pani Profesor, bo – jak pamiętam − współpracowała wtedy z UAM i przygotowywała doktorat z fizyki. Jeśli chodzi zaś o zapowiedź „tłuczenia kamieni na drodze”, to czekałem kiedy nam oznajmi, że to właśnie była nasza ostatnia lekcja, bo zatrudniła się w drogownictwie. Planowałem, że wtedy powiem „Pani Profesor, ja też idę z Panią tłuc te kamienie”, choć fizyka była jednym z moich ulubionych przedmiotów.
Nasza klasa, z inicjatywy Rodziców, została udekorowana zawieszoną nad oknami, tuż pod sufitem siecią w uwięzionymi w niej tekturowymi, zielono-żółtymi rybkami. Te rybki, które przetrwały pod sufitem prawie do matury, wskazywały nam, jak myślę, ile mamy wolności i jak liczy się nasz głos.
Już pierwsze lekcje pokazały nam, jak trzeba się uczyć i jak solidnie. Oszałamiający „zimny prysznic” otrzymaliśmy na języku polskim od Pani Profesor Bogdany Zdrojewskiej, starszej już Pani o siwych włosach i ustach wymalowanych jaskrawo-czerwoną szminką. Zapowiedziała nam, że z podręcznika należy przeczytać rozdział o szkołach w średniowieczu: trivium i quadrivium a na następnej lekcji odpytała i wystawiła las dwój (wówczas była to najgorsza ocena). Wystarczyło nie pamiętać ze stuprocentową precyzją czego uczono w tych szkołach. Zapewniam, że po kilku minutach odpytywania człowiek ze strachu, choć przed chwilą słyszał prawidłową odpowiedź z ust innych, mylił retorykę z gramatyką i siadał z dwóją. W mig zrozumiałem, że III LO to zupełnie inna szkoła niż moja poprzednia szkoła podstawowa. Potem, przez wszystkie lata nauki, Pani Profesor bardzo często urządzała quizy, podczas których dwóje sypały się tak gęsto jak gole przy rzutach karnych w meczach piłki nożnej. Mieliśmy tylko jednego genialnego kolegę Pawła Baranowskiego, który w lot rozumiał intencje Pani Profesor. Pamiętam, że jak podczas jednej z takich rzezi kolej dotarła do niego, to Pani Profesor zdążyła tylko rozpocząć pytanie: „Jaki kwiat …” a w czasie tych kilku milisekund Paweł wyobraził sobie młodą Panią Profesor Bogdanę Zdrojewską, siedzącą w Tatrach na skałce i zaczytującą się w poezji Młodej Polski z miniaturowej książeczki wielkości pudełka zapałek, ilustrowanej modnymi wówczas kwiatami ostu i bez namysłu wypalił „Oset!”. Dostał oczywiście ocenę bardzo dobrą!
Drugi zimny prysznic czekał nas na lekcjach matematyki z Panem Profesorem Zdzisławem Nowakiem, który zaczął od podyktowania nam regulaminu o dwóch punktach: §1 Profesor ma zawsze rację. §2 Jeśli profesor nie ma racji, patrz §1. Uwielbiał szybkie sprawdziany, które nazywał „maszynami” lub „balami murzynów”. Skutek był taki jak po quizach na lekcjach języka polskiego. Program matematyki był jeszcze bardziej unowocześniony niż fizyki. Byliśmy dumni (może nie wszyscy), że uczymy się nowoczesnego, formalnego zapisu zależności matematycznych, że mamy nowoczesną algebrę i geometrię a także, że po raz pierwszy w liceach uczymy się rachunku prawdopodobieństwa.
W sławetnym 1968 r. żałowałem, że nie jestem studentem. Obserwowałem ich protesty naprzeciw naszej szkoły na ulicy przed gmachem Politechniki Poznańskiej. Studenci nosili wówczas piękne białe czapki z kolorowymi otokami oznaczającymi uczelnię. Wyobrażałem sobie siebie w takiej czapce, ale niestety zniknęły zanim zostałem studentem.
Pani Profesor Bogdana Zdrojewska zaszczepiła w nas miłość do literatury i do teatru. Dzięki niej byłem częstym widzem spektakli zarówno w Teatrze Nowym jak i w Teatrze Polskim. Dzięki niej byłem także częstym gościem naszej szkolnej biblioteki, do której szło się wysoko po schodach. Tam odkryłem szkolną ciemnię fotograficzną, wyposażoną we wspaniały, stary polski powiększalnik Krokus. Tam poznałem tajniki fotografii i po raz pierwszy widziałem jak z bieli papieru zanurzonego w wywoływaczu stopniowo wyłaniają się obrazy fotograficzne. Od tej pory stałem się fanem fotografii i filmu. W szkole był wspaniały, prawdziwy projektor kinowy w specjalnej salce operatorskiej, dzięki czemu aulę można było zmienić w prawdziwą salę kinową. Dzięki temu zostałem kinomanem i „filmowcem”. Z kolegą Łukaszem Antkowiakiem, który, podobnie jak ja interesował się fizyką, chemią i filmowaniem, i do tego miał „kasę”, poszliśmy do kultowego komisu fotograficznego na „Deptaku” naprzeciwko wejścia do dzisiejszego Starego Browaru, aby zrealizować Jego marzenie i kupić kamerę filmową. Tym cudem była czeska Admira 8F. Oczywiście nie tylko filmowaliśmy, ale także chodziliśmy do kina. Zaledwie krótki spacer był potrzebny, aby ze szkoły dotrzeć do kina Apollo. Z grupką kolegów wybraliśmy się na arcydzieło filmowe Antonioniego pt.: „Powiększenie”. Przyznaję, że przy wyborze tego filmu nie motywowały nas ani wartości artystyczne, ani filozoficzne, ani nawet zamiłowanie do tajemnic fotografii, której poświęcony jest ten film. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, ze chodziło nam o przyjrzenie się walorom m.in. aktorki Gillian Hills, wnuczki Bolesława Leśmiana. Pani Profesor Zdrojewskiej powiedzieliśmy na wszelki wypadek, że byliśmy na filmie „Anna Karenina” w reżyserii Aleksandra Zarchiego.
Tak pracowicie i beztrosko minęły piękne szkolne dni i doczekaliśmy studniówki, z którą dla mnie wiązał się wielki problem. W dobrym tonie było przyjść z dziewczyną a ja jej jeszcze nie miałem. W końcu zaprosiłem piękną koleżankę spotkaną na wakacjach, która wówczas była jeszcze w ósmej klasie szkoły podstawowej. Jej rodzice zgodzili się, ale zaproponowali, że zabiorę ją na bal w towarzystwie jej kuzynki, która była już na pierwszym roku studiów. W ten sposób przyprowadziłem dwie dziewczyny: młodszą „kozę” i starszą „opiekunkę”. Zabawa była przednia.
Matura nie była wielkim przeżyciem. Jako laureat Olimpiady Matematycznej zadania z matematyki rozwiązałem bez żadnych emocji. Po części pisemnej z języka polskiego zostałem jednak zaproszony na egzamin ustny. Pierwsze pytanie dotyczyło powieści „Nad Niemnem”, której – przyznaję ze wstydem – wówczas nie przeczytałem. Znałem ją jednak w szczegółach z opowiadań mojej Mamy, która ją uwielbiała i była na tyle przewidująca, żeby mi ją przed tym egzaminem dokładnie opowiedzieć. Jedno z dalszych pytań dotyczyło znaczenia wyrazu „żywot”. Bez namysłu odpowiedziałem, że dawniej żywot oznaczał brzuch. „A nie słyszałeś o znaczeniu życiorys – na przykład o Żywotach Świętych?” − zapytała przewrotnie Pani Profesor Zdrojewska. „Tak, ale w tekście modlitwy, który przed chwilą przeczytałem chodzi o brzuch.”
W taki oto sposób i z tym zasobem wiedzy zakończyłem moją ogólną edukację w III LO, wspaniale przygotowany na resztę mojego nieświętego żywota.