Jeśliby zapytać morąskich półarystokratów albo ćwierćwiekowych mieszkańców śląszczyzny o położenie fokrei na niby-orientalnym statku arcy-Europejczyka, Heliodora Mazura, nie wiedzieliby, co odpowiedzieć. Nie to im w duszy gra, choć i ich niesie po świecie ten sam, co swarzędzkiego kajakarza wiatr, wiejący z siłą 10 stopni w skali Beauforta. Kogóż by o położenie płowożółtego foksztaksla mógł zapytać? Może eksstarostę z Tucholi, może quasi-Czecha z Zawiei? Niejedno przecież widzieli, a już na pewno nie raz, nie dwa halny dął im w plecy. Ale i oni, jakby się w kniei zaszyli i czyhali na cuda-niewidy.
Ktoś tam komuś doniósł, ktoś szepnął i gruchnęła wieść od Tatr po Daleką Północ, że czmychnąć, nie czmychnęli, ale siedzą na najwyższym piętrze stołecznego wieżowca, odcięci od wielkomiejskich stuków i układają gędźbę na staropolską modłę. Z wojaży jedno- i dwutygodniowych po dalekich lądach i morzach nie bez żalu zrezygnowali, nie mówiąc już o śledzeniu trasy Heliodora. Ich głowę zaprząta już jedna myśl: zwycięstwo w Sabałowych Bajaniach. Dlatego jeśli czegoś za horyzontem, tam hen, hen wypatrują, to nie żeglarza z Wielkopolski, opływającego ziemię wzdłuż i wszerz Gwiazdy Polarnej. Oni szukają słów. To ich róża wiatrów.
Czy ułożą prima vista nie żadne tam popisowe nawijki, ale arcydzieła folkloru, okaże się niebawem, podczas sierpniowego występu w Bukowinie. Kuglarzami nazywać się nie chcą, ale czy w tę deklarację można w ogóle wierzyć? Bo czyż pieśniarze nie po to tworzą, by gubić i mylić tropy?
oprac. Aleksandra Francuz